Otworzyłem oczy.
Od razu zadałem sobie
pytanie – Czy to był tylko sen. Był tak rzeczywisty, w sumie nawet mógłbym
powiedzieć że i piękny. Ale… Czego ja się spodziewałem! Że nagle ktoś wróci jej
życie? Ech, idiota ze mnie! Ona nie żyje, nie ma jej i nigdy już nie będzie.
Zasłoniłem oczy dłonią,
odganiając od siebie jasne promienie wschodzącego słońca, po czym niechętnie
spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Pora wstawać, nie ma co.
Wygramoliłem się z
łóżka i wyciągnąłem z szafy ubranie na dzisiejszy dzień. Czarne rurki, do tego lawendowa
koszula no i oczywiście „ciemny sweterek z dekoltem w serek”. Spakowałem
wszystko czego potrzebowałem na zajęcia
i zwyczajowo wyszedłem zapalić.
Stanąłem przed domem,
wyciągając papierosa. Muszę przyznać, że było chłodno i żałowałem, że nie założyłem
wtedy kurtki. Ale cóż! Następnym razem
założę, obiecałem sobie. Wrodzone lenistwo zabroniło mi pokonania tej jakże
ogromnej odległości między klatką schodową a drzwiami mojego własnego
mieszkania. Wolną dłonią pocierałem zmarzniętą skórę ramion. Z warg wypuściłem
kolejny szary kłąb nikotynowego dymu i zakaszlałem,
nawet nie siląc się by unieść dłoń od ust.
Nagle wiatr zawiał
złowieszczo, świszcząc mi nad uchem. Miałem zamiar już odejść, już wyrzuciłem
wypalonego papierosa, wypuszczając dym. Odwróciłem się szybko na pięcie i
praktycznie rzecz biorąc wbiegłem do środka budynku, po raz setny przeklinając
to, że mieszkam na ostatnim piętrze kamienicy.
Gdy znalazłem się w
mieszkaniu, znowu wszystko wydawało się być inne.
Marcin!!
Nie no, co tym razem?!
Kto to był? Niemożliwe, żeby TO mi się przesłyszało!
Ten głos wzywający mnie
praktycznie na każdym moim kroku doprowadzał mnie powoli do szału. Miałem
ochotę coś krzyknąć na odczepnego, ale… Co by mi to dało? Jaki byłby tego sens? Tylko bym sobie niepotrzebnie rozdarł gardło
i nie daj Boże rozchorował. Lub też wyprowadził sąsiadów z równowagi a to nie
byłoby zbyt przyjemne w skutkach. Stwierdziłem, iż najlepszą postawą, którą
mogłem w obecnej sytuacji przyjąć była
obojętność. Udawać, że niczego nie słyszę. W końcu byłem w tym naprawdę dobry,
prawda? Niemało czasu zajęło mi „opanowanie” sztuki bycia obojętnym, więc na
pewno nie trudno będzie mi się pofatygować, by skorzystać z nabytej
umiejętności.
Nagle w moich uszach
zadźwięczał gwizd charakterystyczny dla czajnika z wrzącą wodą. Wszystko byłoby
dobrze gdyby nie fakt, że… przecież nie nastawiałem wody przed wyjściem! Nie dotykałem się do czajnika! Ba, nawet nie
było mnie w kuchni, więc skąd ten dźwięk? I jak to było możliwe?...
Zaniepokojony
przeskoczyłem przez stertę śmieci w salonie do kuchni. Czajnik stał taki, jakim
go zostawiłem. Nienaruszony. Nawet wody w nim nie było! Skąd zatem dobiegał ten
dźwięk? Skąd odgłos wrzącej wody i gwizdka… Po tych kilku dziwnych sytuacjach
doszedłem do jednego i banalnego wniosku: moja psychika ma się coraz gorzej. I
to bez wątpienia była prawda!
Zesztywniałem, kiedy
usłyszałem dźwięk brzęczącego telefonu, który położyłem teraz na blacie
kuchennym.
Zaraz… Moment, chwila! Przecież ja go nie
ładowałem, prawda? Pamiętam dokładnie, że nie chciało mi się szukać tego małego
kabelka wśród tych wszystkich rupieci. Nie wiedząc do końca co robić,
podniosłem telefon. Na ekranie widniał napis: 1 nowa wiadomość. Nieco niepewnie
wcisnąłem przycisk i ze zdziwieniem malującym się na twarzy, wpatrywałem się w
kilka linijek tekstu.
Marcinku,
wiemy że jest Ci ciężko, ale nie zamykaj się na ludzi! Już niedługo nie
będziesz sam. Kocham Cię syneczku! Mama.
Jeszcze przez moment
patrzyłem się w ekran telefonu. Odzyskując świadomość tego, co się działo,
sprawdziłem z jakiego numeru została wysłana wiadomość. Nic. Pustka. Za to
znalazłem tylko jakąś dziwną, absurdalną wręcz informację mówiącą, iż dany
numer obsługuje „dział” wiadomości wysyłanych na drodze ziemia-niebo. Zaśmiałem
się odrzucając na bok telefon, po czym mocno oparłem się o blat kuchenny.
Czułem dziwny nacisk na sercu… Podniosłem dłoń, przyciskając ją do lewej
piersi.
Mama… To jedno, proste
słowo przewijało mi się teraz przez myśli. Przecież.. ona nie żyje! Owszem
wierzę w istnienie nieba czy piekła, ale… To wszystko było takie nierealne! Tak
absurdalnie niemożliwe!
W tamtej chwili
poczułem się jakbym znalazł się w tak zwanym samym sercu wojny, albo też nagle
w nieznanym dotąd nikomu innym wymiarze! Czy nie dziwny jest fakt, że telefon,
choć z rozładowaną doszczętnie baterią, nagle odebrał wiadomość a wcześniej nawet
dzwonił? Już nie wspomnę o tym, że był wyłączony. Poza tym… Czajnik. Przecież
go nie dotykałem! Nic z nim nie zrobiłem! Albo ten głos… To wszystko było takie
dziwne, a zarazem rzeczywiste. Czułem się… zagubiony? Niczym dziecko, które
wśród tłumu dorosłych czuje się samotne i opuszczone, poszukuje zaginionych. W
zaślepieniu szukałem odpowiedzi. Ale na co? Na dziwne zdarzenia? Tego nie da
się wytłumaczyć. To zbyt trudne i nienormalne! A przede wszystkim, nawet gdybym
próbował cokolwiek z tym fantem zrobić, to społeczeństwo stwierdziłoby
jednoznacznie ze oszalałem. Że jestem wariatem. Choć i to może była prawda?
Choć w niewielkim stopniu?
W zamyśleniu spojrzałem
na zegar. Dochodziła godzina w pół do dwunastej, a ja wciąż siedziałem w domu!
Wykład miał zacząć się punktualnie w południe. Miałem jeszcze, a raczej tylko,
pół godziny żeby dobiec do Parku Łazienkowskiego, gdzie tego dnia miały odbyć
się zajęcia!
Porwałem torbę,
zamykając drzwi do mieszkania i obwiązałem
szyję bordowym szalikiem. Zbiegłem szybko po schodach, wybiegając na niezbyt
zatłoczoną ulicę. Przeklęte kocie łby! Jakby po cywilizowanemu nie mogli zrobić
tej ulicy! Biegłem mijając ze cztery przecznice (moja matematyka od liceum
nieco szwankuje), może nawet pięć. Znalazłem się na Nowym Świecie. Wsiadłem w
autobus 180 i pojechałem na Gagarina. Wykład miał się odbyć w Łazienkach
Królewskich, także z przystanku miałem już bardzo blisko do celu. Minąłem
światła, dalej podążając Podchorążych do bramy parku. Gdzie konkretnie się
wybierałem? Teatr na wodzie. Tam często się spotykaliśmy, w sumie to chyba
najczęściej.
Mróz szczypał mnie nieco
w twarz. Oto był kolejny raz, kiedy żałowałem, że czegoś nie zrobiłem. Tym
razem wolałbym mieć przy sobie termos z gorącą herbatą, albo kawą.
W oddali dostrzegłem
już grupę studentów. Kiedy dotarłem na miejsce zająłem miejsce obok Doroty.
-Cześć- powiedziała,
przyciszonym głosem.
-Cześć – odparłem, nie
spoglądając na nią. Byłem bardziej skupiony już na wykładzie profesora.
Technika robienia zdjęć czy ujęć. No oczywiście, to najważniejsze. W jaki
sposób ustawić aparat czy kamerę, by fotografia wyglądała tak jak tego chcemy.
Zależność od pogody, od padania promieni słonecznych, czy coś w tym stylu.
W międzyczasie jakiś
paw, wskoczył na scenę i zaczął swój pełen dość nieprzyjemnych dźwięków
koncert.
Nie wiem, możliwe że
zasnąłem gdzieś w trakcie wykładu jednak wydawał się być on… bardzo krótki. W
rzeczywistości trwał prawie godzinę, a wszystko ze względu na to, iż zadano nam
dość dużą pracę domową, ale za to długoterminową. A poza tym – wykładowca
skarżył się na ból gardła. Profesor
podziękował nam za wysłuchanie i tak zwanie puścił nas wolno.
- Marcin?
Dorota. Dopiero teraz na nią spojrzałem. Nawet nie
dostrzegłem, jak bardzo się zmieniła… Jak wydoroślała. Ona towarzyszyła mi
przez całe gimnazjum, potem i liceum. Wybraliśmy razem te same studia. Po mojej
tragedii życiowej, ona wciąż mnie odwiedzała, choć często ignorowałem jej
obecność lub tez udawałem że nie mam czasu na jakiekolwiek spotkania.
Oczywiście zawsze czas miałem. I to miałem go w nadmiarze. Ale mimo tego
wyganiałem ją, nawet sam nie umiem powiedzieć dlaczego. Jakbym chciał być sam,
choć często tego potem żałowałem i czułem się jeszcze bardziej rozdarty.
Kosmyki jej
kasztanowych włosów, schowanych niechlujnie pod czapką rozwiewał chłodny i
porywisty wiatr. Jej oczy błyszczały zielenią, cerę miała bladą. Zawsze się na
to skarżyła. Wyjeżdżała często do Egiptu, czy Turcji wracała lekko opalona. Ale
bladość zawsze powracała. Miała na sobie
ciemny płaszczyk, zielony szalik, na stopach zaś brązowe kozaczki.
- Hm? – odparłem,
patrząc w zieleń jej oczu.
- Pomyślałam, że… może
poszlibyśmy razem na lunch? – spytała niepewnie.
W dłoniach ściskała
zeszyt formatu A4, w twardej oprawie, a z niego wystawało wiele zapisanych
granatowym atramentem kartek. Zapomniałem wspomnieć, iż uwielbiała pisać. Całe
liceum przesiedziała w mat-fizie, ale zdecydowanie miała talent pisarski. I
wykorzystywała go znakomicie. Wygrywała konkursy literackie, pisywała różne,
przeróżne teksty, jednak najbardziej lubiła te mówiące o życiu codziennym. O
szarości świata, w którym nie istnieje coś takiego jak spokój, o bólu, cierpieniu ludzi dotkniętych przez
kataklizmy. O wszystkim, co tyczyło się ludzkości i świata, w którym żyjemy.
Można w sumie powiedzieć, że i trochę o nas samych.
-Możemy iść. Gdzie? –
spytałem.
Dorocie wyraźnie
ulżyło, a na jej ustach zagościł lekki uśmiech.
-Nie wiem, może
przejdziemy się do mnie? – zaproponowała.
Faktycznie, Dorota
mieszkała na Czerniakowskiej, a to bardzo blisko. W sumie musiała tylko minąć
skrzyżowanie z Gagarina i już widać było jej blok. Zgodziłem się. Przez chwilę
zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem. No trudno. Raz kozie śmierć. Dorota pożegnała się z koleżankami z roku, po
czym śląc mi serdeczny i ciepły uśmiech, ruszyliśmy w stronę wyjścia z parku,
tego od strony ulicy Podchorążych.
Dzień był piękny. Mimo
straszliwego mrozu, słońce nieco łagodziło jego ostrość. Próbowałem poprawić
źle zawiązany, bordowy szalik, jednak jeszcze bardziej się zaplątałem. Przystanąłem,
próbując cokolwiek z nim zrobić.
-O Matko Boska!– powiedziałem
cicho, pod nosem wciąż szarpiąc się z szalikiem.
-Daj, pomogę Ci.
Dorota stanęła przede
mną.
-Potrzymaj mi to –
powiedziała, wręczając mi swój zeszyt. Jeszcze tego brakowało, żeby dziewczyna
wiązała mi szalik. Starałem się stać spokojnie, czekając aż Dorota rozprawi się
tym wrednym kawałkiem materiału. Nim się obejrzałem, szalik znalazł się na
właściwym miejscu i prawidłowo zawiązany.
- Dzięki –
powiedziałem, ruszając za nią.
Piętnaście minut
później, byliśmy już w mieszkaniu Doroty. Nie było ono duże. Dwa pokoje i
kuchnia z łazienką. Usiedliśmy w salonie, przy stole a dziewczyna przyniosła
świeżo zaparzoną herbatę i owoce, które potem jedliśmy.
Dorota była wciąż
serdeczną, pełną życia dziewczyną. Była troskliwa, cierpliwa. Nie potrafiłaby
komuś nie wybaczyć. Po prostu już taka była.
Potrafiła długo milczeć, ale potem wybuchała nie tyle histerycznym
płaczem czy krzykiem, co sypała pytaniami, mówiła jak bardzo się martwi. I
domyślałem się, że teraz właśnie to mnie czekało. Kiedy tylko usiadła
naprzeciwko mnie, upijając łyk gorącej herbaty wiedziałem, że zaraz zacznie się
kolejny wykład. Tym razem będzie inny wykładowca i inny temat. Będzie dotyczyć
to mojej osoby, a profesorem będzie nie kto inny jak Dorota. Wyprostowałem się
na krześle, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Wyraz twarzy Doroty
wyraźnie wskazywał na to, że szykowała się dość poważna rozmowa. I
niekoniecznie miała być ona przyjemna. Cóż, raczej spodziewałem się niezbyt miłej
konwersacji. Westchnąłem ciężko,
przybierając poważny wyraz twarzy.
-Dobrze, powiedz o co
chodzi.
Dorota odstawiła kubek
na stół, splotła wokół niego palce obu dłoni, po czym spojrzała mi głęboko w
oczy. Patrzyła tak, jakby czegoś w nich szukała. Nie mam pojęcia czego. Może
prawdy, czy odpowiedzi… A może po prostu dawnego kolegi z liceum, ze szkolnej
ławy. Nie wiem, nie mogę wiedzieć, choć
zapewne za chwilę dowiedziałbym się czego się spodziewała dopatrzeć. Choć kto
wie, czego chciała?
-Straszliwie się
zmieniłeś – zaczęła, powoli jakby z żalem w głosie – Bardzo się o Ciebie
martwię.
-Nie masz powodów do
zmartwień – powiedziałem od razu, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy
mówię prawdę. Dorota nie miała obowiązku się o mnie troszczyć. Nie powinna się
martwić o kogoś, kto tego nie potrzebuję, a ja właśnie taką osobą byłem.
Samowystarczalny. Nie potrzebowałem współczucia ani troski.
-Owszem, mam.
Przerwała na chwilę,
próbując zmusić mnie do spojrzenia prosto w jej trawiaste oczy. Nie chciałem tego.
Nie mogłem patrzeć i kłamać jej prosto w twarz. Jedyne co potrafiłem w tamtej
sytuacji zrobić to zachować stoicki spokój, przynajmniej sprawiać wrażenie
kogoś takiego.
-Marcin,- ponownie
podjęła rozmowę – Wiem, że jest ciężko. Minęło tyle lat, a Ty tylko
rozpamiętujesz, rozgrzebujesz to jedno wydarzenie. Nie ruszasz się z miejsca,
tkwisz wciąż w pierwszych etapach swojego życia. Nie chcesz przejść do
następnych… Dlaczego?
-Dorota, Ty nie
musiałaś przeżywać tego w ten sposób, jak ja – powiedziałem dość ostro,
dobitnie. – Poza tym, nie rozgrzebuję przeszłości. Nie chcę myśleć o tym co się
stało. Choć mnie to wszystko boli, ukrywam to, żeby inni się nie czepiali, bo
moim zdaniem, życie jest nie fair.
- I ukrywasz się
znakomicie. Tylko, że ja Cię znam lepiej niż ci wszyscy inni studenci, czy
nawet dawni znajomi z klasy! Zapomniałeś już, jak blisko byliśmy ze sobą w
liceum? Ty pomagałeś mi w matmie, ja Tobie w polskim. Kiedy potrzebowałeś
pomocy, zawsze Ci pomagałam! Teraz też chcę być dla Ciebie podporą. Nie chcę,
by cokolwiek w naszych relacjach sprzed kilku lat się zmieniło… Przecież wciąż
widujemy się regularnie…
Spuściłem wzrok. Może i
miała rację, ale co z tego. To moje życie, ja decyduję co z nim zrobię. Od tego
przecież mam wolną wolę. Pokręciłem przecząco głową, nie podnosząc wzroku.
Zaczynało być to dla mnie nieco załamujące. Prawda, Dorota była jedyną osobą z
którą łączyło mnie cokolwiek więcej niż koleżeństwo. Była moją podporą,
wspierała jak mogła. Ale ja tego nie potrafiłem docenić. Prawdopodobnie nigdy
nie mógłbym tego zrobić. Byłem zbyt zadufany w sobie, by dostrzec kogoś, kto
jest obok i kto darzy mnie wielkim uczuciem. Kogoś, kto darzył mnie miłością.
-Wiele się zmieniło.
Nawet nie wyobrażasz sobie jak wiele! – odpowiedziałem gniewnie.
-Wiem, wiem. Nigdy nie
chciałeś, żebym się o Ciebie martwiła, ani ktokolwiek inny. Pamiętaj, że to nie
działa tak, że powiesz mi że mam tego nie robić i od razu się zastosuję… Tak
się nie da. Poza tym, przecież sam dobrze mnie znasz… Wiesz, jaka jestem, jaka
byłam i wiesz, że będę uparcie stawiać na swoim. Nie uda Ci się wmówić mi, że
wszystko jest w porządku…
-Myślisz, że nie
zdążyłem się zorientować do tej pory? Wiem jaka jesteś i od dawna mówiłem Ci,
że nie potrzebuję współczucia ani też żadnego tego typu wsparcia. Nie musisz
się o mnie martwić, nie powinnaś się mną w ogóle przejmować…
Kolejne kłamstwa
wypłynęły spomiędzy moich warg. Potrzebowałem kogoś, komu mogłem powiedzieć
wszystko, zapomnieć na chwilę o istnieniu świata i poczuć, że jestem potrzebny.
Że jest jeszcze ktoś na świecie, kto mnie ceni. Potrzebowałem kogoś, komu w
pewnym sensie mógłbym wypłakać się w ramię. Nie wiem czemu nie mogłem przyjąć
do wiadomości tego, że taką właśnie osobą była dla mnie Dorota. Prawdą było, że
zawsze trzymaliśmy się raczej razem. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, czy w
sprawach dotyczących szkoły, czy też domu. Zawsze mogłem na nią liczyć, tak jak
ona na mnie. Mogliśmy na sobie polegać.
Ale to były stare
dzieje. Teraz było zupełnie inaczej.
-Tylko Ty tak uważasz –
odparła po chwili milczenia. Jej głos zmienił barwę na ostrzejszą. Chyba miała
już mnie nieco dosyć. I szczerze jej się nie dziwię. W końcu byłem
beznadziejnym, głupim pesymistą, który ma na względzie tylko samego siebie i
nic więcej. Wyrośnięty chłopak, który
nie chce dorosnąć, nie chce, jak to Dorota ujęła, przejść do następnego rozdziału
swojego życia.
-Czego byś nie zrobił -
dodała po chwili, zwracając moją uwagę – nie zmienisz tego, że będę się o
Ciebie martwić. Zobacz jak wygląda Twój dom! To istny… śmietnik! – powiedziała
łamiącym się głosem, gestykulując przy tym dość dobitnie. – Jak w ogóle możesz
tak mieszkać?
-Czy to nie moja
sprawa? Nie prosiłem o to, byś się wtrącała w moje życie. Nie prosiłem o
rozpoczęcie kolejnego etapu, przez który nie przejdę, który tylko sprawia, że
nie chcę w ogóle żyć. Za każdym razem, kiedy o tym wszystkim myślę, zdaje mi
się, że wolałbym już dawno leżeć zakopany pod ziemią na jakimś upiornym
cmentarzu i wąchać kwiatki od spodu, niż siedzieć tu i teraz.
-Ciebie to nie
przeraża?
-Co? – spytałem, trochę
zbity z tropu.
- I nawet mnie nie
słuchasz. Powiedz mi, co dalej będzie? Z Tobą, ze mną. Ze wszystkim co nas otacza?
– powiedziała zmartwiona, na nowo zaplotła dłonie wokół ciepłego kubka z
naparem.
-Nie wiem. Ty będziesz
żyła, wciąż ślepo wierząc w szczęście, a ja będę realistą i pozostanę przy
swoim. Oto i cała filozofia.
- Nie możesz tak żyć.
Masz błędne przekonania – zaczęła, jakby chcąc poprawić sytuację, jednak jej
się to niezbyt udało. – To mógł być każdy…
-Masz, rację. To MÓGŁ
być każdy. W takim razie dlaczego ja? Zostałem upatrzony na ofiarę. Zabrano mi
to, co było dla mnie najcenniejsze. Zostałem sam, bez żadnego oparcia. Może i…
- Nie jesteś jedyną
osobą, której takie rzeczy się zdarzają! Zrozum to wreszcie! Nie jesteś pod tym
względem wyjątkowy! Tragedie rodzinne się zdarzają, Tobie przytrafiła się jedna
z nich! Nie twierdzę, że nic się nie stało, że nie masz co się wiecznie tym przejmować.
Odwiedzaj ich grób na pierwszego listopada co roku, w ich urodziny… Jak chcesz,
zresztą! Nie pokazuj im, że jesteś na nich zły, że odeszli! Pokaż, że jesteś
dorosły, że dajesz sobie z tym wszystkim radę! Że realizujesz marzenia. Że
wciąż o nich pamiętasz i nie jest to najgorsza myśl która przechodzi Ci przez
głowę! – powiedziała, przerywając mi.
Zaniemówiłem. Ton jej
głosu, wskazywał na to, że mówiła bardzo poważnie, dodatkowo była zdenerwowana.
Była zła na mnie. Naprawdę rzadko kiedy udawało się komuś, wyprowadzić ją z
równowagi. Ja tego dokonałem w przeciągu kilkunastu minut rozmowy, choć nie
mówię, że jestem z tego powodu dumny. Potrafiłem w tamtej chwili tylko
westchnąć i skarcić siebie w myślach, że
zgodziłem się tam przyjść. Oparłem
łokcie na stole, wyczekując na kolejną uwagę Doroty.
- Nie możesz tak dalej
żyć… - powiedziała prawie płacząc.
-Dorota…
-Marcin, musisz coś
zmienić… Musisz - powtórzyła, ocierając chusteczką ciężkie od łez rzęsy.
Dopiłem szybko herbatę,
odstawiając kubek na małą, szklaną podstawkę ozdabianą przez Dorotę, po czym
włożyłem na siebie kurtkę, zawiązałem szalik (tym razem sam).
-Już lepiej pójdę –
powiedziałem – Cześć.
Przed wyjściem zrobiłem
coś, czego bym się nie spodziewał. Serdecznie pożegnałem się z Dorotą, całując
ją w policzek na do widzenia.
-Do zobaczenia w pracy
– powiedziała wypuszczając mnie z mieszkania.
-Ta... Cześć –
powtórzyłem, zbiegając już po schodach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz