środa, 11 września 2013

1.

Co można zrobić, gdy wszystko co się ceni, co ma jakiekolwiek dla nas znaczenie, nagle od tak sobie odchodzi, znika? Co, kiedy wszyscy bliscy, ci, co kochali i byli kochani, odchodzą? Nic? Też tak myślałem. Zupełnie nie wiedziałem, co się dookoła mnie działo. O przyjaciołach, znajomych, czy też o wszystkich wartościach i celach zapomniałem. Bo i po co się tym przejmować, skoro i tak to odejdzie?
Wtedy myślałem, że zrobili to specjalnie. Że odeszli, by było mi gorzej, bym poczuł się sam, niekochany i porzucony. I tak właśnie się stało. Taki byłem dopóty, dopóki coś w moim życiu się nie zmieniło. Może z początku o tym nie wiedziałem, nie czułem tego, jednakże… Gdyby nie pojawiła się Ona, wszystko trwałoby w tej beznadziejności jeszcze przez wieki. Ale nie… Ona pozwoliła mi poczuć, że jest ktoś, kto na mnie czeka. Pozwoliła mi zrozumieć sens mojej egzystencji i przywróciła mi wiarę w wartości i co może i ważniejsze – w samego siebie.
 Jednak, pewnie ciekawi Was o czym ja właściwie mówię? Zapewne jest to dla Was skomplikowany szyfr słów, który rozumiem tylko ja; zaraz opowiem, co się wydarzyło.

Zdarzyło się to dwudziestego trzeciego listopada 2001 roku. Miałem wtedy niespełna siedemnaście lat i to wtedy całe moje życie obróciło się o całe sto osiemdziesiąt stopni. Wszystkie wartości straciły na znaczeniu, pozostawiając po sobie bolesne i głębokie ślady. Wtedy straciłem rodzinę. Matkę, ojca, młodszą siostrę. Tych, którzy wiele dla mnie znaczyli, byli autorytetami. Jednak… Ile może zdziałać głupia, można nawet rzec niewinna, sprzeczka? Nieczęsto kłóciłem się z nimi, ale to się zmienia z czasem, prawda? W życiu każdego człowieka przychodzi taki okres, że potrafi kłócić się o byle co; że wszystko go denerwuje. I tak było ze mną.  Posprzeczałem się z rodzicami, nie zwracałem uwagi na młodszą siostrę. Jednym słowem ignorowałem ich obecność. Udawałem, że jest mi dobrze, że ich nie potrzebuję. Że sam sobie poradzę ze wszystkim. Było to jednak jednym wielkim kłamstwem. Szybko przekonałem się jak bardzo się wtedy myliłem – powiedziałbym nawet, że za szybko to nieszczęście przyszło.
 Podczas pogrzebu obecnych było wielu ludzi. Znajomi przyjaciele rodziców, a także ci, których nie znałem i do tej pory nie znam. Jeszcze dziś pamiętam te czarne szale żałoby oraz ciemne trumny, które musiałem posypać piaskiem.
Znienawidziłem ich, bo odeszli. Nie mogłem uwierzyć że to, czego wcześniej tak bardzo fałszywie pragnąłem, spełniło się… Ale tak naprawdę nie życzyłem im śmierci, choć kiedy wyprowadzali mnie z równowagi różne rzeczy przychodziły mi do głowy. Często wtedy powtarzałem sobie w myślach, jak bardzo życzyłbym sobie by mnie zostawili w spokoju. By odeszli. Lecz gdy już tak się stało, nienawidziłem ich za to. Zrzucałem winę za swoje niepowodzenia właśnie na brak ich obecności.
Minęły długie cztery lata. Usamodzielniłem się, sam o siebie dbałem, dzięki pracy i studiom. Moim marzeniem od zawsze było dostać się na studia fotograficzne. Rodzice zawsze mnie wyśmiewali, gdy tylko o tym wspominałem, ale udało mi się. Czy jednak teraz miało to dla mnie znaczenie? I tak mieszkałem sam, w swoim małym mieszkaniu.
Pewnego jesiennego, listopadowego  dnia wracałem z uczelni później niż zwykle. Przez ramie przewiesiłem torbę, gdzie trzymałem zapisane notatkami zeszyty, oraz aparat. Słońce chyliło się już ku linii horyzontu. Część nieba była wyraźnie granatowa, druga zaś mieniła się jeszcze różano pomarańczowym kolorem. Słońce po raz ostatni obdarowało tego dnia świat ciepłymi promieniami. Brązowe i czerwone liście spadały na szary chodnik oraz asfaltową drogę i jedyne one chyba miały jakąś inną, weselszą barwę. Przynajmniej w moich oczach. Wszystko dookoła wydawało się posiadać odcień szarości i czerni. Nawet różowe okulary nie zmieniłyby tego, co widziałem. Nie potrafiłem inaczej patrzeć, nie wtedy.
 Szedłem dalej, mając na sobie tylko dość ciepły turkusowy sweter.  Zimny wiatr rozwiewał czarne, nieco przydługie kosmyki moich włosów. Nie ukrywam, że było wtedy naprawdę chłodno. Domyślałem się, że przez następne kilka dni dręczyć mnie będzie niemiłosierny katar, prawdopodobnie kaszel i towarzyszący temu ból gardła. Często chorowałem na przeziębienie.
Już z oddali zobaczyłem budynek, w którym mieszkałem. Szedłem spokojnym krokiem, co jakiś czas rozglądając się czy przypadkiem nie jedzie jakiś samochód. Miałem szczęście, bo w środy, koło dwudziestej nie było wielkiego ruchu. Gdy znalazłem się już u drzwi do dość wysokiego bloku, sięgnąłem do kieszeni, pragnąc wyciągnąć z niej pęk kluczy. Zawsze miałem problem z odnalezieniem odpowiedniego klucza. Tego dnia jednak wyjątkowo szybko znalazłem ten właściwy, dzięki czemu już po chwili znalazłem się w  środku ogrzewanego budynku. Teraz pozostała jeszcze sprawa dostania się na dziewiąte piętro; miałem nadzieję pojechać windą, ale niestety. Jak na ironię losu na jej drzwiach wisiała  biała kartka, wieszcząca : AWARIA przepraszamy za niedogodności. Taaa, a kilka dni wcześniej widziałem tam jakiegoś majstra, który ponoć ją zreperował. Pozostało mi więc tylko iść pieszo. Wszedłem na pierwsze piętro, usłyszałem śmiech i zabawę. Nieco przypomniało mi to czasy, gdy jeszcze miałem odwagę chadzać na takie imprezy. Na kolejnych poziomach już cicho. 
Na moim piętrze tym bardziej. Stanąłem przed drewnianymi drzwiami, ponownie wyciągając pęk kluczy. Gdy zamek ustąpił, pewnie przekroczyłem próg mieszkania, zapalając światło w przedpokoju. Nie należałem do kręgu osób kochających porządek. Wręcz przeciwnie. Jeśli chodzi o te sprawy, byłem straszliwie leniwy. Nie uważałem za konieczne, ciągłe chodzenie i wynoszenie śmieci, sprzątanie po wieczornym oglądaniu telewizji. Gości nie zapraszałem, nikt do mnie nie przychodził. Mieszkanie było dla mnie tylko moim kątem, gdzie robiłem dokładnie to, na co miałem ochotę i nic innego. Tak więc bałagan był jakby moim bratem, z którym mieszkałem. No i co z tego? Nie potrzebowałem nikogo, kto by mi współczuł, kto by się o mnie troszczył. Wręcz nienawidziłem tego!
Zdjąłem torbę z ramienia, rzucając ją gdzieś w kąt. Buty zostawiłem przy drzwiach, na wycieraczce, po czym powolnym krokiem udałem się do łazienki. Tam stanąłem przed lustrem i ujrzałem czarnowłosego chłopaka, z ciemnymi workami pod oczami, będącymi oznaką zmęczenia. Zielone tęczówki, tracące swój wcześniejszy blask. Nieporuszony wyraz twarzy. Zawsze trwałem w obojętności, przynajmniej od tamtego dnia, teraz już dość odległego. Od tej okropnej chwili, która wydawała się wtedy trwać wiecznie.
 Swoim zwyczajem przeczesałem palcami, nieco sklejone od lodowatego wiatru włosy, po czym stwierdzając, że nie najgorzej jeszcze wyglądam, sięgnąłem do kieszeni po papierosy. Jedyne co mi zostało z domu to zwyczaj, że pali się na zewnątrz. Oczywiście moi rodzice nie wiedzieli, że palę, w każdym bądź razie wtedy paliłem tylko do towarzystwa, okazjonalnie.
Zamknąłem za sobą drzwi, wychodząc z powrotem na zewnątrz.  Powietrze było jeszcze bardziej zmrożone niż wcześniej. Z niemałym kłopotem zapaliłem papierosa, przystawiając go do ust. Spokojnie rozglądałem się dookoła. Nic co mogłoby być jakieś podejrzane nie miało miejsca, toteż po pewnym czasie nawet przestałem interesować się tym wszystkim.
Marcin!!
Zdziwiony odwróciłem szybko głowę. Usłyszałem jak mnie ktoś woła. Kobieta. Jednak… co mnie to miało obchodzić? Z pewnością to nie był ktoś ważny. Albo też wiatr spłatał mi figla. Przesłyszało mi się i tyle. Wszystko było możliwe, dlatego dopaliłem do końca papierosa i wróciłem do mieszkania. Akurat wszedłem na górę, z daleka już słyszałem odgłos dzwoniącego telefonu. Otworzyłem z impetem drzwi i wkroczyłem do środka, zaczynając poszukiwania aparatu. Muszę przyznać, że wtedy po raz pierwszy żałowałem, że nie mam porządku w domu. Ale cóż, jestem jaki jestem i szybko się nie zmienię.
Chyba nie.
Telefon dzwonił wciąż, szczycąc mnie już denerwującym sygnałem.
Motyla noga! Pomyślałem.
Przewróciłem salon do góry nogami, przerzucając rzeczy z kąta w kąt – na próżno. Przeszedłem do sypialni, bo wydawało mi się że tam sygnał był głośniejszy, wyraźniejszy. E tam, guzik prawda! Ostatecznie wszedłem do łazienki, gdzie na podłodze leżały ubrania i pośród nich także telefon. Zdenerwowany sięgnąłem po komórkę, a ta jak na złość przerwała właśnie w tym momencie sygnał. Ścisnąłem aparat w dłoni, po czym spostrzegłem iż był wyłączony. No faktycznie, poprzedniego dnia, komórka mi padła, a ładowarki nie chciało mi się szukać wśród wszechobecnego bałaganu, więc sobie odpuściłem. Ale… Czemu słyszałem wyraźnie jak dzwoni? To nie mogła być tylko moja wyobraźnia.
A może jednak? W końcu byłem już naprawdę przemęczony.
Przetarłem już zmęczone oczy wierzchnią dłoni.  Wcisnąłem telefon do kieszeni, po czym wyszedłem z łazienki zatrzaskując za sobą drzwi.
Chwilę później znalazłem się  w kuchni, która wbrew pozorom była najmniej zagracona. Kilka szafek, mała lodówka, kuchenka, mikrofala i stolik z dwoma krzesłami. W sumie wystarczyłoby  jedno, ale nie sprzedawali pojedynczych. Na blacie położyłem laptopa, po czym wcisnąłem guzik go uruchamiający. Wiedząc, że zapchany różnymi dokumentami będzie bardzo długo się ładował postanowiłem wyciągnąć sobie coś do jedzenia. Lodówka świeciła pustkami, a w jakiejś szafce znalazłem kubek ze spaghetti w proszku. Nastawiłem więc wodę, po czym zalałem „danie”, spoglądając na włączającego się laptopa. Stwierdzając, że jest już zdatny do użytku, wyjąłem aparat i zacząłem zgrywać zdjęcia, wykonane tamtego dnia podczas zajęć. Jednocześnie sięgnąłem po łyżkę do szuflady i z pośpiechem zabrałem się do pałaszowania spaghetti.
Od niechcenia spojrzałem na zegarek, na którym widniała godzina 23:32. Pamiętając, że następnego dnia mam luźniejszy dzień – wykładowca się rozchorował – zdecydowałem, że mogę jeszcze trochę posiedzieć. W końcu  pierwszy wykład miałem dopiero na dwunastą.

*
Byłem w Łazienkach. Tak, z pewnością to były Łazienki Królewskie. Spokojnym i powolnym krokiem przemierzałem park, nie do końca wiedząc dokąd mnie nogi prowadziły. Był to wieczór, więc niebo zaczęło przybierać granatowy odcień, chociaż wciąż można było dość wyraźnie widzieć całą okolicę. Jak na tę porę dnia, było naprawdę mało ludzi. Znalazłem się na wysokości Amfiteatru i nie spotkałem ani jednego człowieka. To mnie bardzo zdziwiło. Nagle usłyszałem śmiech. Tak radosny, barwny, dziecięcy… Odwróciłem się by dowiedzieć się, kim była czarująca posiadaczka lotnego głosiku.
-Marcin! – zawołała dziewczynka, rzucając mi się na szyję.
Miała rude, średniej długości włosy. I była taka maleńka! Czy możliwe, że była to…
-Maja?- spytałem niedowierzając.
Tak, to była ona. Tak samo drobna, szczuplutka, aczkolwiek zawsze uśmiechnięta. Jednak było w niej coś innego. Była straszliwie blada. Dłonie miała zimne, ale silnie ściskały one moją szyję.  Niepewnie objąłem ją ramieniem. Byłem zaskoczony! Myślałem… Ba, byłem pewny! Że ona nie żyje. W pewnym momencie poczułem tak niezwykłe ciepło, że nawet zdołałem się lekko uśmiechnąć.
-Tęskniłam za Tobą, wiesz? – powiedziała spoglądając w moje oczy, po czym jej tęczówki zbladły. Nie były pełne życia, jak wcześniej, tylko martwe. Potem cała jej postać zaczęła się rozmazywać… Stawała się coraz mniej wyraźna. W pewnym momencie zupełnie wtopiła się w otoczenie, pozostawiając mnie samego, obejmującego powietrze.
Zostałem sam.
Znowu pogrążony w ciemnościach.


*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz