Co można zrobić, gdy
wszystko co się ceni, co ma jakiekolwiek dla nas znaczenie, nagle od tak sobie
odchodzi, znika? Co, kiedy wszyscy bliscy, ci, co kochali i byli kochani,
odchodzą? Nic? Też tak myślałem. Zupełnie nie wiedziałem, co się dookoła mnie
działo. O przyjaciołach, znajomych, czy też o wszystkich wartościach i celach zapomniałem.
Bo i po co się tym przejmować, skoro i tak to odejdzie?
Wtedy myślałem, że
zrobili to specjalnie. Że odeszli, by było mi gorzej, bym poczuł się sam,
niekochany i porzucony. I tak właśnie się stało. Taki byłem dopóty, dopóki coś
w moim życiu się nie zmieniło. Może z początku o tym nie wiedziałem, nie czułem
tego, jednakże… Gdyby nie pojawiła się Ona, wszystko trwałoby w tej
beznadziejności jeszcze przez wieki. Ale nie… Ona pozwoliła mi poczuć, że jest ktoś,
kto na mnie czeka. Pozwoliła mi zrozumieć sens mojej egzystencji i przywróciła
mi wiarę w wartości i co może i ważniejsze – w samego siebie.
Jednak, pewnie ciekawi Was o czym ja właściwie
mówię? Zapewne jest to dla Was skomplikowany szyfr słów, który rozumiem tylko
ja; zaraz opowiem, co się wydarzyło.
Zdarzyło się to
dwudziestego trzeciego listopada 2001 roku. Miałem wtedy niespełna siedemnaście
lat i to wtedy całe moje życie obróciło się o całe sto osiemdziesiąt stopni.
Wszystkie wartości straciły na znaczeniu, pozostawiając po sobie bolesne i
głębokie ślady. Wtedy straciłem rodzinę. Matkę, ojca, młodszą siostrę. Tych,
którzy wiele dla mnie znaczyli, byli autorytetami. Jednak… Ile może zdziałać
głupia, można nawet rzec niewinna, sprzeczka? Nieczęsto kłóciłem się z nimi, ale
to się zmienia z czasem, prawda? W życiu każdego człowieka przychodzi taki
okres, że potrafi kłócić się o byle co; że wszystko go denerwuje. I tak było ze
mną. Posprzeczałem się z rodzicami, nie
zwracałem uwagi na młodszą siostrę. Jednym słowem ignorowałem ich obecność.
Udawałem, że jest mi dobrze, że ich nie potrzebuję. Że sam sobie poradzę ze
wszystkim. Było to jednak jednym wielkim kłamstwem. Szybko przekonałem się jak
bardzo się wtedy myliłem – powiedziałbym nawet, że za szybko to nieszczęście
przyszło.
Podczas pogrzebu obecnych było wielu ludzi. Znajomi
przyjaciele rodziców, a także ci, których nie znałem i do tej pory nie znam.
Jeszcze dziś pamiętam te czarne szale żałoby oraz ciemne trumny, które musiałem
posypać piaskiem.
Znienawidziłem ich, bo
odeszli. Nie mogłem uwierzyć że to, czego wcześniej tak bardzo fałszywie
pragnąłem, spełniło się… Ale tak naprawdę nie życzyłem im śmierci, choć kiedy
wyprowadzali mnie z równowagi różne rzeczy przychodziły mi do głowy. Często
wtedy powtarzałem sobie w myślach, jak bardzo życzyłbym sobie by mnie zostawili
w spokoju. By odeszli. Lecz gdy już tak się stało, nienawidziłem ich za to.
Zrzucałem winę za swoje niepowodzenia właśnie na brak ich obecności.
Minęły długie cztery
lata. Usamodzielniłem się, sam o siebie dbałem, dzięki pracy i studiom. Moim
marzeniem od zawsze było dostać się na studia fotograficzne. Rodzice zawsze
mnie wyśmiewali, gdy tylko o tym wspominałem, ale udało mi się. Czy jednak
teraz miało to dla mnie znaczenie? I tak mieszkałem sam, w swoim małym
mieszkaniu.
Pewnego jesiennego,
listopadowego dnia wracałem z uczelni
później niż zwykle. Przez ramie przewiesiłem torbę, gdzie trzymałem zapisane
notatkami zeszyty, oraz aparat. Słońce chyliło się już ku linii horyzontu.
Część nieba była wyraźnie granatowa, druga zaś mieniła się jeszcze różano
pomarańczowym kolorem. Słońce po raz ostatni obdarowało tego dnia świat
ciepłymi promieniami. Brązowe i czerwone liście spadały na szary chodnik oraz asfaltową
drogę i jedyne one chyba miały jakąś inną, weselszą barwę. Przynajmniej w moich
oczach. Wszystko dookoła wydawało się posiadać odcień szarości i czerni. Nawet
różowe okulary nie zmieniłyby tego, co widziałem. Nie potrafiłem inaczej
patrzeć, nie wtedy.
Szedłem dalej, mając na sobie tylko dość
ciepły turkusowy sweter. Zimny wiatr
rozwiewał czarne, nieco przydługie kosmyki moich włosów. Nie ukrywam, że było
wtedy naprawdę chłodno. Domyślałem się, że przez następne kilka dni dręczyć
mnie będzie niemiłosierny katar, prawdopodobnie kaszel i towarzyszący temu ból
gardła. Często chorowałem na przeziębienie.
Już z oddali zobaczyłem
budynek, w którym mieszkałem. Szedłem spokojnym krokiem, co jakiś czas
rozglądając się czy przypadkiem nie jedzie jakiś samochód. Miałem szczęście, bo
w środy, koło dwudziestej nie było wielkiego ruchu. Gdy znalazłem się już u
drzwi do dość wysokiego bloku, sięgnąłem do kieszeni, pragnąc wyciągnąć z niej
pęk kluczy. Zawsze miałem problem z odnalezieniem odpowiedniego klucza. Tego
dnia jednak wyjątkowo szybko znalazłem ten właściwy, dzięki czemu już po chwili
znalazłem się w środku ogrzewanego
budynku. Teraz pozostała jeszcze sprawa dostania się na dziewiąte piętro; miałem
nadzieję pojechać windą, ale niestety. Jak na ironię losu na jej drzwiach
wisiała biała kartka, wieszcząca :
AWARIA przepraszamy za niedogodności. Taaa, a kilka dni wcześniej widziałem tam
jakiegoś majstra, który ponoć ją zreperował. Pozostało mi więc tylko iść
pieszo. Wszedłem na pierwsze piętro, usłyszałem śmiech i zabawę. Nieco
przypomniało mi to czasy, gdy jeszcze miałem odwagę chadzać na takie imprezy.
Na kolejnych poziomach już cicho.
Na moim piętrze tym
bardziej. Stanąłem przed drewnianymi drzwiami, ponownie wyciągając pęk kluczy. Gdy
zamek ustąpił, pewnie przekroczyłem próg mieszkania, zapalając światło w
przedpokoju. Nie należałem do kręgu osób kochających porządek. Wręcz
przeciwnie. Jeśli chodzi o te sprawy, byłem straszliwie leniwy. Nie uważałem za
konieczne, ciągłe chodzenie i wynoszenie śmieci, sprzątanie po wieczornym
oglądaniu telewizji. Gości nie zapraszałem, nikt do mnie nie przychodził.
Mieszkanie było dla mnie tylko moim kątem, gdzie robiłem dokładnie to, na co
miałem ochotę i nic innego. Tak więc bałagan był jakby moim bratem, z którym
mieszkałem. No i co z tego? Nie potrzebowałem nikogo, kto by mi współczuł, kto
by się o mnie troszczył. Wręcz nienawidziłem tego!
Zdjąłem torbę z
ramienia, rzucając ją gdzieś w kąt. Buty zostawiłem przy drzwiach, na
wycieraczce, po czym powolnym krokiem udałem się do łazienki. Tam stanąłem
przed lustrem i ujrzałem czarnowłosego chłopaka, z ciemnymi workami pod oczami,
będącymi oznaką zmęczenia. Zielone tęczówki, tracące swój wcześniejszy blask.
Nieporuszony wyraz twarzy. Zawsze trwałem w obojętności, przynajmniej od
tamtego dnia, teraz już dość odległego. Od tej okropnej chwili, która wydawała
się wtedy trwać wiecznie.
Swoim zwyczajem przeczesałem palcami, nieco
sklejone od lodowatego wiatru włosy, po czym stwierdzając, że nie najgorzej jeszcze wyglądam, sięgnąłem do kieszeni po papierosy. Jedyne co mi zostało z
domu to zwyczaj, że pali się na zewnątrz. Oczywiście moi rodzice nie wiedzieli,
że palę, w każdym bądź razie wtedy paliłem tylko do towarzystwa, okazjonalnie.
Zamknąłem za sobą
drzwi, wychodząc z powrotem na zewnątrz. Powietrze było jeszcze bardziej zmrożone niż
wcześniej. Z niemałym kłopotem zapaliłem papierosa, przystawiając go do ust.
Spokojnie rozglądałem się dookoła. Nic co mogłoby być jakieś podejrzane nie
miało miejsca, toteż po pewnym czasie nawet przestałem interesować się tym
wszystkim.
Marcin!!
Zdziwiony odwróciłem
szybko głowę. Usłyszałem jak mnie ktoś woła. Kobieta. Jednak… co mnie to miało
obchodzić? Z pewnością to nie był ktoś ważny. Albo też wiatr spłatał mi figla.
Przesłyszało mi się i tyle. Wszystko było możliwe, dlatego dopaliłem do końca
papierosa i wróciłem do mieszkania. Akurat wszedłem na górę, z daleka już
słyszałem odgłos dzwoniącego telefonu. Otworzyłem z impetem drzwi i wkroczyłem
do środka, zaczynając poszukiwania aparatu. Muszę przyznać, że wtedy po raz
pierwszy żałowałem, że nie mam porządku w domu. Ale cóż, jestem jaki jestem i
szybko się nie zmienię.
Chyba nie.
Telefon dzwonił wciąż,
szczycąc mnie już denerwującym sygnałem.
Motyla noga!
Pomyślałem.
Przewróciłem salon do
góry nogami, przerzucając rzeczy z kąta w kąt – na próżno. Przeszedłem do sypialni,
bo wydawało mi się że tam sygnał był głośniejszy, wyraźniejszy. E tam, guzik
prawda! Ostatecznie wszedłem do łazienki, gdzie na podłodze leżały ubrania i
pośród nich także telefon. Zdenerwowany sięgnąłem po komórkę, a ta jak na złość
przerwała właśnie w tym momencie sygnał. Ścisnąłem aparat w dłoni, po czym
spostrzegłem iż był wyłączony. No faktycznie, poprzedniego dnia, komórka mi
padła, a ładowarki nie chciało mi się szukać wśród wszechobecnego bałaganu,
więc sobie odpuściłem. Ale… Czemu słyszałem wyraźnie jak dzwoni? To nie mogła
być tylko moja wyobraźnia.
A może jednak? W końcu
byłem już naprawdę przemęczony.
Przetarłem już zmęczone
oczy wierzchnią dłoni. Wcisnąłem telefon
do kieszeni, po czym wyszedłem z łazienki zatrzaskując za sobą drzwi.
Chwilę później
znalazłem się w kuchni, która wbrew
pozorom była najmniej zagracona. Kilka szafek, mała lodówka, kuchenka, mikrofala
i stolik z dwoma krzesłami. W sumie wystarczyłoby jedno, ale nie sprzedawali pojedynczych. Na
blacie położyłem laptopa, po czym wcisnąłem guzik go uruchamiający. Wiedząc, że
zapchany różnymi dokumentami będzie bardzo długo się ładował postanowiłem
wyciągnąć sobie coś do jedzenia. Lodówka świeciła pustkami, a w jakiejś szafce
znalazłem kubek ze spaghetti w proszku. Nastawiłem więc wodę, po czym zalałem
„danie”, spoglądając na włączającego się laptopa. Stwierdzając, że jest już
zdatny do użytku, wyjąłem aparat i zacząłem zgrywać zdjęcia, wykonane tamtego
dnia podczas zajęć. Jednocześnie sięgnąłem po łyżkę do szuflady i z pośpiechem
zabrałem się do pałaszowania spaghetti.
Od niechcenia
spojrzałem na zegarek, na którym widniała godzina 23:32. Pamiętając, że
następnego dnia mam luźniejszy dzień – wykładowca się rozchorował –
zdecydowałem, że mogę jeszcze trochę posiedzieć. W końcu pierwszy wykład miałem dopiero na dwunastą.
*
Byłem w Łazienkach.
Tak, z pewnością to były Łazienki Królewskie. Spokojnym i powolnym krokiem
przemierzałem park, nie do końca wiedząc dokąd mnie nogi prowadziły. Był to
wieczór, więc niebo zaczęło przybierać granatowy odcień, chociaż wciąż można
było dość wyraźnie widzieć całą okolicę. Jak na tę porę dnia, było naprawdę
mało ludzi. Znalazłem się na wysokości Amfiteatru i nie spotkałem ani jednego
człowieka. To mnie bardzo zdziwiło. Nagle usłyszałem śmiech. Tak radosny,
barwny, dziecięcy… Odwróciłem się by dowiedzieć się, kim była czarująca
posiadaczka lotnego głosiku.
-Marcin! – zawołała
dziewczynka, rzucając mi się na szyję.
Miała rude, średniej
długości włosy. I była taka maleńka! Czy możliwe, że była to…
-Maja?- spytałem
niedowierzając.
Tak, to była ona. Tak
samo drobna, szczuplutka, aczkolwiek zawsze uśmiechnięta. Jednak było w niej
coś innego. Była straszliwie blada. Dłonie miała zimne, ale silnie ściskały one
moją szyję. Niepewnie objąłem ją
ramieniem. Byłem zaskoczony! Myślałem… Ba, byłem pewny! Że ona nie żyje. W
pewnym momencie poczułem tak niezwykłe ciepło, że nawet zdołałem się lekko
uśmiechnąć.
-Tęskniłam za Tobą,
wiesz? – powiedziała spoglądając w moje oczy, po czym jej tęczówki zbladły. Nie
były pełne życia, jak wcześniej, tylko martwe. Potem cała jej postać zaczęła
się rozmazywać… Stawała się coraz mniej wyraźna. W pewnym momencie zupełnie
wtopiła się w otoczenie, pozostawiając mnie samego, obejmującego powietrze.
Zostałem sam.
Znowu pogrążony w
ciemnościach.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz