Z dedykacją dla Liściaka i Limetki :*
Często zadaję sobie pytanie, kim bym
była teraz, gdyby On wtedy nie przyszedł. Czy byłabym osobą, dla której w tym
świecie nie było przyszłości? Może byłabym kimś… zupełnie innym? A może w ogóle
by mnie nie było? Może już dawno leżałabym w mogile wraz z bezdomnymi,
narkomanami i pijakami? Domysłów byłoby wiele.
Jedno jednak jest pewne. Gdyby nie On,
nie byłabym światowej sławy pianistką. Ludzie nadal widzieliby we mnie
wariatkę, którą podobno byłam odkąd skończyłam piętnaście lat. Ja osobiście
wcale nie jestem przekonana czy tak faktycznie było.
Zawsze ich widziałam. Byli wszędzie.
Lecz żaden nigdy nie staną w mojej obronie. Żaden nigdy nie odwrócił się w moją
stronę, by posłać ciepły uśmiech, który mógłby mnie rozweselić. Gdy jednak
powiedziałam matce, że widzę ludzi z jednym skrzydłem, gdy opisałam dokładnie z
jakich piór one były, ona najpierw spojrzała na mnie z politowaniem mamrocząc
pod nosem, że pewnie zobaczyłam jakiś przebierańców. Lecz kiedy podczas zakupów
zauważyłam wysokiego mężczyznę z wielkim białym skrzydłem i zaczęłam
histerycznie krzyczeć, wytykając go palcem by matka go zobaczyła, ona się
jedynie przeraziła i posłała mnie na terapię psychologiczną. Czy to coś dało?
Wątpię. Nadal ich widzę, ale oni po prostu są.
Gdy skończyłam dziewiętnaście lat,
wyprowadziłam się z domu. Czułam, że nie zniosę więcej tej ciężkiej atmosfery,
która tam panowała. Mama zawsze się napinała, gdy tylko zaczynałam snuć
opowiadania, gdy zaczęłam opowiadać niestworzone historię o ludziach z jednym
lśniącym białym skrzydłem mojej młodszej siostrze. Pewnego dnia po prostu
wzięła mnie na bok, mówiąc żebym znalazła sobie lepsze zajęcie niż opowiadanie
takich wielebnych bzdur, dając za przykład grę na fortepianie. Oczywiście ja,
jak to ja, musiałam wywrócić oczami twierdząc, że nienawidzę grać na pianinie,
co nie do końca było prawdą. Ponadto często mówiłam matce, że pewnego dnia i
ona zobaczy.
Jak do tej pory – nie zobaczyła.
Wracając do przeprowadzki. Nie miałam
wielkich dochodów, dlatego nie stać było mnie na kupno mieszkania, zatem
wynajęłam niewielką kawalerkę na którą składała się wnęka kuchenna, pokój i
łazienka. Kiedy przyjechałam do nowego lokum, zastałam je dość opłakanym
stanie. Właściciel ostrzegał mnie że poprzedni lokator zmarł, nie zapisując
swojej własności nikomu, toteż wszystkie jego rzeczy zostały w kawalerce. Nie
było ich jednak wiele, ku mojej uciesze.
Gdy weszłam do pokoju, nie było w nim
nic prócz jakiegoś wielkiego mebla przykrytego białym prześcieradłem stojącego
pośrodku pomieszczenia. Po podłodze walały się stare gazety, a przynajmniej
wtedy tak mi się zdawało. Jednak to nie były żadne czasopisma.
Obcasy moich skórzanych botków zastukały
w podłogę, gdy ruszyłam w stronę jednej z leżących opodal kartek. Gdy
podniosłam ją z ziemi, od razu rozpoznałam zapis nutowy. Były to nuty Sonaty
Księżycowej Beethovena.
Utwór ten należał do moich ulubionych. Był
tak spokojny, prosty. Z technicznego punktu widzenia jednak był bardziej
skomplikowany, niż wskazywało na to wrażenie biernego słuchacza. Słuchając
Sonaty, gdy zamykałam oczy zawsze wyobrażałam sobie łódź płynącą po spokojnej,
niczym niezmąconej wodzie jeziora oświetlonego poświatą księżyca. Tak wiem, nie
jest to wybitnie twórcze, jednak taki obraz zawsze kojarzył mi się z Sonatą
Cis-moll.
Pozbierałam resztę rozsypanych nut, po
czym podeszłam do pokrytego białym prześcieradłem mebla. Gdy ściągnęłam
materiał, dłonią uderzyłam w brzeg konstrukcji znajdującej się po nim. Spod
tkaniny wydobył się cichy zgrzyt. Zanim materiał opadł na ziemię, doskonale
wiedziałam co ono skrywało.
Był to fortepian. Czarny jak atrament
fortepian, o klawiszach z kości słoniowej. Byłam nim niesamowicie zachwycona. W
mieszkaniu stał tylko on, nic więcej.
Choć myśl mieszkania samemu, w pewnym
sensie była dla mnie przerażająca, bo przywykłam w sumie do ciągłego jazgotu i
chaosu panującego w domu. Jednak, fakt że w mieszkaniu znalazłam fortepian,
dodawał mi otuchy.
Od dnia kiedy wprowadziłam się do
mieszkanka, wiele się zmieniło. Jedyne co pozostało bez zmian to to, że nadal
spałam na dwuosobowym materacu dmuchanym, bo nie miałam czasu by latać w
poszukiwaniu odpowiedniego dla siebie łóżka, a co gorsza nie miałam ochoty potem
go sama skręcać, ani wydawać Bóg wie ile pieniędzy na to, by jakiś fachowiec mi
je skręcił. Było mi całkiem wygodnie.
Najbardziej – oprócz fortepianu – w moim
mieszkaniu podobał mi się widok z okna. Gdy przez nie patrzyłam, widziałam
stare kamienice Warszawy, dym unoszący się z kominów… Codziennie podziwiałam
też zachód słońca. Ale najciekawsza rzecz była dużo niżej. Gdy spoglądałam na
uliczkę, na rogu stała maleńka, klimatyczna kawiarenka. Miała zielone drzwi i
framugi okien a na szyldzie wielkimi zakrętasami wypisano „Kawiarnia pod
aniołami”. Klimatycznie, nieprawdaż? A co ciekawsze, przez okno widziałam wielu
jednoskrzydłych spacerujących uliczką. Czasem nawet próbowałam ich śledzić,
jednak gdy skręcali za róg, nawet gdy biegłam za nimi, oni znikali. Jakby nie
chcieli bym ich widziała.
Ćwiczyłam grę na fortepianie codziennie,
gdy tylko nie pracowałam. Oczywiście ucierpiały na tym moje kontakty
towarzyskie, ale prawdę powiedziawszy, ucierpiały one już dawno temu, a
konkretnie wtedy, kiedy wysłano mnie na terapię. Nikt bowiem nie chciał zadawać
się z wariatką.
Jedyne co miało mi przynieść spokój
duszy to czas. Potrzebowałam go wiele, by w końcu zrozumieć co tak naprawdę działo
się wokół mnie. Jednak nigdy nie sądziłam, że zacznę rozumieć… A jednak.
Zrozumienie przyszło szybciej, niż mogłabym się spodziewać. Czas zatrzymał się
na chwilę, bym mogła nadążyć za światem. Z Jego pomocą zdołałam dogonić tych
przede mną i stać się kimś wartościowym.. A raczej odnaleźć w sobie wartość,
którą dawno temu zagrzebałam pod stertą pozornych umiejętności…
_______________________________
Jeśli mam być szczera, to jestem dumna :) Nawet jeśli nie wyszło idealnie tak jak chciałam to wiem, że to jednak w ten sposób chce opowiedzieć historię. Zawsze lepiej wychodziło mi pisanie w ten sposób. Mam zamiar popisać troszkę, skoro mam wenę i czas( to drugie przede wszystkim). Pisząc ten prolog czułam, że jest ok. Czy to dobrze, nie wiem. Ale jedno jest pewne - naprawde pisanie tego sprawia mi radość. Może dlatego że mam na to pomysł? :)
Dziękuję za dedykację!:* zabieram się za czytanie! ;)
OdpowiedzUsuńładne wprowadzenie, chociaż za wiele nie skomentuję, bo w sumie nic takiego się nie dzieje, oprócz przedstawienia sytuacji głownej bohaterki :-) zaraz zacznę czytać kolejny rozdział :) Buźka!:*